Najnowsze komentarze
Panie Januszuu ale to jest piękne!...
PACHOL: dzięki za podpowiedź, zast...
Hej,ja założyłem def. z firmy Lost...
Jeśli masz problem ze wrzucaniem z...
IrekST: dzięki za informacje odnoś...
Więcej komentarzy
Moje miejsca
<brak wpisów>
Moje linki
<brak wpisów>

05.10.2015 10:31

Piątkowa przejażdżka

Piątkowe popołudnie. Piękne słoneczko. Termomotr pokazuje 17 stopni. Nie warto jednak ulegać złudzeniu - takie ciepełko jest przeważnie jesiennym chłodem podszyte. Jest 17:40. Na 19 mam umówione spotkanie. No cóż, czasu jest akurat tyle, żeby wskoczyć na Hanię i zobaczyć, co słychać w okolicy. Spotkanie, na szczęście, nie jest jakoś bardzo formalne, więc mogę się na nie wbić w skórach, z kaskiem pod pachą. 20 minut do przodu :)

Wbijam się po kolei w ciuchy. To cały rytuał, który powtarzany codziennie stał się nieomal obrzędem. Ciuchy termoaktywne, grube skaperty. Podkolanówki zostały w pracy ostatnio. Przez przypadek, czy raczej roztargnienie. Na kalesonki termoaktywne zakładam dresiki. Przeważnie zakładałem takie badziewnie wyglądające, szare coś. Tym razem zakładam czarne nówki sztuki, które żoneczka kupiła mi do biegania. Jedyne bieganie, jakie udało mi się ostatnio uskutecznić, to było do sklepu, po piwo, bo za 5 minut mieli zamykać. No to, przynajmniej na motocykl niech się przydadzą. Na górę ciepły polarek. Teraz spodnie skórzane, buty, kominiarka, kołnierz i na koniec kurtka. Kolejność ściśle ustalona. Nie chce mi się bawić w garażu z kaskiem, więc łamię rytuał i zakładam kask jeszcze w domu. Schodzę do garażu.

Odpalam silnik i wyciągam Hanię, która zachęcająco mruczy silnikiem. Zamykam garaż. Ale zaraz, coś się nie zgadza. Luzem powinny być tylko rękawice, a razem z rękawicami leży buffka. A kask już na łbie. No tak, na cholerę Ci było łamać ustalony rytuał? Ok, w sumie mam wiatroszczelny kołnież, powinien dać radę, wszak nie ma mrozu. I tak się ubrałem Ciepło, jak na 17 stopni, prawda? Upycham buffkę w kieszeni, najwyżej jak będzie mi zimno, to założę.

W końcu wyjeżdżam. Słoneczko oświetla świat na złoto. Tylko czemu tak mało widzę? Co jest, okulary mi masłem ktoś wysmarował? Podnoszę przyłbicę i nagle widzenie mi się poprawia. Psia kość, nie wiem, czy sam sobie szybkę wypaćkałem, czy też dzieciaki przymierzały kask, spalcowały i postanowiły wytrzeć brudną ścierką. Tak, czy siak, jechać się tak nie da. W kieszeni mam na szczęście chusteczkę z miktofibry, jednak jest całkiem sucha. Hmm, nie ma wyjścia, pierwszy etap wyprawy zakończyłem po 250 metrach na stacji benzynowej. Po zmoczeniu ściereczki i przetarciu szybki, zakładam kask. Oczywiście kask wsuwająć się na głowę, wyciąga mi z lewego ucha zatyczkę. Na szczęście nie do końca. Postanawiam olać temat, na szczęście kominiarka dodatkowo wytłumia hałas, pewnie da się żyć. Zatyczka ostałą się w uchu, tylko, że słabo włożona, pewnie ze 3 dB głośniej będę maił. Trudno. Zakładam okulary. Wrrrr, nic nie widzę. Nie wiem, kiedy i jak, ale szarpiąc się z kaskiem, spalcowałem sobie całe okulary. No masakra. Przecieram szkła tą samą ściereczką, chowam ją szybko do kieszeni i ruszam. W końcu!

Jadę przez moment na południe. Tylko przez chwilę, bo nie ma większego sensu, żebym tam jechał. Jeżdżę w tamtą stronę do pracy. Trasę znam na pamięć. Nie ma na niej, przez kilkanaście kilometrów żadnego zakrętu, który wymagał by zwolnienia poniżej 150. Brak zakrętów rekompensują za to nierówności nawierzchni. Nasi dzielni drogowcy naprawili drogę najtańszym sposobem. Postawili znak "Uwaga, na odcinku xx km droga w złym stanie technicznym" i nasrali ograniczeń do 40. W ten sposób, jak ktoś sobie urwie koło, to będzie jego wina, bo za szybko jechał. Najgorsze jest to, że nasza dzielna policja, przejęła się tymi znakami i tej prędkości pilnują. Idiotyzm czystej wody. Nawet kolega, który do pracy jeździ rowerem, to z górki przekracza dozwoloną. Tak więc, jak wspomniałem, nie ma sensu, więc czym prędzej odbijam na piękny, nowo oddany odcinek obwodnicy, na zachód. Prosto pod słońce. Zasuwam blendę. Dzięki Bogu, ostatnio coś mnie wzięło i ją wyczyściłem. Widzę wszystko pięknie. Samochody jadące z przeciwka, łąki po obu stronach drogi, piękne zachodnie niebo. Tylko droga jest dla mnie czarnym pasem bez żadnych szczegółów, ale co tam. Jest pięknie. Dojeżdżam do ronda - zjazdu z obwodnicy. Rozpoczynam hamowanie. Fachowo. Tylny hamulec, przedni hamulec lekko, przedni hamulec mocniej. I co to? Cały świat tańczy Congę. Przód mojego motocykla również postanawia zatańczyć Congę. Na szczęście zadziałał ABS i się nie wyłożyłem. (Uważny czytelnik zauważy zapewne, że Honda CB500 z 94 roku nie jest wyposażona w ABS. Będzie miał rację - Honda nie jest, za to na szczęście, ja jestem). Wspominałem już o naszych dzielnych drogowcach? No więc oddając obwodnicę zostawili na niej pełno takiego czarnego, sypkiego badziewia. Samochody wgniotły to w asfalt. Na długości obwodnicy na całej szerokości, więc bez problemu, jednak przy zjazdach i wjazdach, tam, gdzie katamarany muszą się ściśle na swoim pasie mieścić, między kołami została "piaskownica". Mój błąd, że jechałem środkiem pasa, nie widząc po czym jadę.

Na rondo wjeżdżam dużo wolniej, niż planowałem. Cholera wie, gdzie i ile jeszcze leży tego asfaltu w proszku. Zastanawiam się intensywnie, czy cały Wszechświat musiał się na mnie uwziąć, żeby popsuć mi dziś przyjemność z przejażdżki. A może zawrócić w cholerę, usiąść przed telewizoroogłupiaczem i mieć wszystko w głębokości, zamiast się użerać z Wszechświatem? Jednak nie, jadę dalej. Wszak kumulacja wkurzających zdarzeń musi się kiedyś skończyć, nie prawda? Jadę. Mijam wioski. Pierwszą, drugą. Wyjeżdżam na drogę wiodącą to lasem, to skrawkami łąk. Dużo zakrętów, dobra nawierzchnia. Robi się coraz chłodniej. Właściwie, to w pierś całkiem zimno. Lewą. Czemu w lewą? No tak, w lewej mam chusteczkę z mikrofibry. Schowałem chusteczkę, ale nie zapiąłem zamka. Teraz przez otwarty zamek wpada strumień zimnego powietrza i przewiewa mnie na wylot. Psia mać!!! Czy to się nie skończy? Ile jeszcze??? Zasprzęglam i prawą ręką sięgam do zamka lewej kieszonki. Szarpię się z nim chwilkę, zanim udaje mi się go zapiąć. Ciut za długą chwilkę, bo w międzyczasie dojeżdżam do zakrętu w prawo. Zakrętu, w który zawsze wjeżdżałem około 80. Teraz mam około 120 i tylko chwilkę na przygotowanie się do niego. Podejmuję świadomą decyzję o niepanikowaniu. W końcu to ćwiczyłem. W bardziej kontrolowanych warunkach. I nie zawsze wychodziło. No to teraz nie ma wyjścia. No trochę ma, bo zakręt nie jest ślepy, nic nie jedzie z przeciwka i jest w prawo, więc w razie W mogę go rozciągnąć na lewy pas, ale cholera nie będę niczego rozciągał. Redukuję o 2 biegi w dół i nieco przyhamowuję, jeszcze przed przechyleniem maszyny. Odpuszczam hamulec, dodaję gazu i pochylam Hanię. Do granicy komfortu i jeszcze dalej. Przełamuję swój lęk i pochylam się tak, jak jeszcze nigdy do tej pory. Wszystko jest wściekle idealnie. Przesunięty apeks, praca hamulcami, gazem, pozycja na motocyklu. Mieszczę się na swoim pasie i wystrzeliwuję z zakrętu z rykiem silnika Hani i mojego własnego zadowolenia. Ryczymy tak sobie przez chwilę i nagle przychodzi zrozumienie. Wszechświat nie był przeciwko mnie. To wszystko, co się stało do tej pory przygotowywało mnie do tego właśnie zakrętu.

Teraz już nie bezosobowy Wszechświat, tylko osobowy Bóg przygotował mnie do tego winkla. Może po to, żeby kiedyś, kiedy nie będę miał wolnego pasa, na który mógłbym uciec, był w stanie zmieścić się na swoim?

Reszta przejażdżki upłynęła pod znakiem spokojnej jazdy i podziwiania widoków. Na spotkaniu byłem o 18:55. Jedyne co jeszcze się stało w międzyczasie, to okazało się, że nowe, ładne i eleganckie (prawie jak od garnituru ;) spodnie od dresu nie zapewniają jednak właściwej izolacji termicznej i zmarzły mi nogi i to co między nimi. Wybrałem co prawda trasy o dobrej nawierzchni i fajnych zakrętach, jednak nie wiedzieć skąd i dlaczego, na bocznych drogach był ruch, który na tyle utrudniał jazdę w trybie sportowo-ćwiczeniowym, że przełączyłem się na tryb "turystyczny". Słońce zachodzące nad rzeką, porośnięte lasem wzgórza moreny, oddychające mgłą łąki pradoliny, to wszystko skłaniało mnie do przymknięcia rolgazu i kręcenia głową na boki w celu podziwiania krajobrazu. Po za tym miałem już swój idealny zakręt. To co mogłem osiągnąć tego dnia zostało osiągnięte. Nauka jazdy motocyklem, to proces. Nie da się tego załatwić w jeden dzień, nie ma się co pałować. Trzeba sobie zdać sprawę z własnych ograniczeń i nieumiejętności i pomału je zmniejszać.



A tak wygląda Hania na leśnym parkingu, mniej więcej w połowie trasy.

Komentarze : 3
2016-02-10 21:24:35 Katje

Ja zakładam kombi, buty, schodzę na dół z tobołami, rozgrzewam motur, zakładam kask, rękawice.. i można ruszać. :P No chyba, że zwabiony odgłosami motocykla przyplącze się w międzyczasie jakiś sąsiad albo dziecko i trzeba będzie jeszcze pogadać.

2015-10-09 09:57:36 Janusz_Cebulak

Od założenia kasku, do odpalenia maszyny to już niedługo u mnie, bo zakładanie kasku, to jedna z ostatnich czynności w długim procesie ubierania się. Choć teraz, jak jest zimno, to, gdy zakładam kask, to Hania już dawno chodzi i się grzeje.
Pozdrawiam

2015-10-05 19:34:34 DominikNC

Rewelacja, myślałem ze ja sie grzebie. Zwykle gdy ruszamy w kilka motocykli, to pierwszy zaczynam zakładać kask i ostatni odpalam silnik. Pozdrawiam!

  • Dodaj komentarz